Rate this post

Pisząc poprzednio, że jestem na życiowym zakręcie nie miałam jeszcze pojęcia, jak ostry ten zakręt będzie. Wydawało mi się, że chwilowo się tylko pogubiłam i z czasem wszystko samo się rozwiąże, jak to dotychczas było. Niestety się rozczarowałam. Tym razem samo się nie rozwiąże. Tym razem chodzi o coś poważniejszego. Stanęłam przed ważnym wyborem. Muszę się w końcu określić, jak to jest z tą moją wiarą. Do wczoraj jeszcze wszystko wydawało się proste. Wierzyłam, jak sama mówiłam w jednego Boga wszystkich ludzi, nie w tego tylko chrześcijan. Uznawałam te prawa, które uważałam za słuszne. Chodziłam do kościoła, bo…no właśnie, sama nie wiem dlaczego. Chodziłam może po części z przyzwyczajenia, po części szukałam tam szczęścia. Szukałam siebie w tej wspólnocie, szukałam Boga. Nie zanosi się na to, żebym przestała tam chodzić, ale co raz częściej w myślach sprzeciwiam się temu co słyszę. Raz, będąc na chórze miałam ochotę krzyknąć i powiedzieć, że się nie zgadzam. Oczywiście nie zrobiłam tego, bo nie chcę sobie robić wstydu przed tyloma ludźmi.

Tytuł dzisiejszego posta jest jednocześnie tytułem filmu, który wczoraj z Kubą obejrzałam. Po wieczornym seansie rozpłakałam się. Dlaczego? Bo świat legł mi w gruzach. Wszystko w co wierzyłam przez kilkanaście lat w jednej chwili okazało się być bardziej wątpliwe niż cokolwiek innego. Rozum przyznał racje prawie wszystkiemu co usłyszałam i zobaczyłam na tym filmie. Piszę prawie, bo oczywiście mam prawo do tego, by mieć własne zdanie i z kilkoma rzeczami się nie zgodziłam. O tyle miałam dobrze, że obok był Kuba. Przerywaliśmy wiele razy film i rozmawialiśmy o tym, co usłyszeliśmy. Dzięki temu wszystko, co tam było, było bardziej przystępne, jakby przełożone na nasz język. Łatwiej mi było to zrozumieć i oswoić się, przynajmniej w tamtej chwili z myślą, że być może myliłam się.

1183643_must_be_true_its_written_in_booksChyba do końca życia nie zapomnę uczucia, które mi wtedy towarzyszyło. W jednej chwili poczułam się jak małe, zagubione dziecko, które jest bardzo podatne na czyjeś wpływy, ale ma wiele dróg do wyboru i nie wie, którą iść, która jest tak naprawdę słuszna. Poza tym ogarnęła mnie dziwna pustka. Jakby straciłam na chwilę sens tego wszystkiego. Jedyne słowa, które kołatały mi się w głowie to „Nie wiem”. Nie byłam w stanie odpowiedzieć Kubie na żadne z pytań, bo nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Słyszałam jakby huk w głowie, którego nie umiałam uciszyć. Co się uspokoiłam to na nowo zalewałam się łzami, ale gdyby ktoś zapytał dlaczego tak się dzieje, nie umiałabym tego wytłumaczyć. Straciłam rachubę czasu. Nie wiem, jak długo leżałam wtedy na łóżku wpatrując się w sufit. W sufit, bo nie byłam nawet w stanie popatrzeć na Kubę. Jestem mu wdzięczna za to, że mi wtedy pomógł. Przecież równie dobrze mógł zmienić temat i nie robić z tego takiej tragedii jak ja. A on mnie przytulał, uspokajał, dzielnie znosił kolejne łzy. Pamiętam Jego silne ramiona, w które naprawdę dobrze mi się płakało. Mimo, że cały świat stanął na głowie, byłam w stanie się uspokoić dzięki Niemu. Noc jakoś przespałam. Jakoś bo śniły mi się cały czas niewyobrażalne głupoty. Rano wstałam, poszłam do kościoła, wróciłam i się zaczęło od nowa. Siedziałam przed kompem i myślałam o tym wszystkim. Byłam i chyba wciąż jestem w jakimś dziwnym szoku. Trudno mi jest to wszystko ogarnąć. Już teraz wiem, że za jakiś czas będę mówić, że te święta były przełomowe. Nie wiem tylko, w którą stronę ten przełom nastąpi. Są dwie drogi: albo bardziej uwierzę i nie wyrzeknę się Boga albo tak jak Kuba uznam, że Go jednak nie ma. Przyznam szczerze ta druga opcja mnie przeraża. Zastanawiam się, czy jej sens i czy warto robić aż taką rewolucję w moim życiu. Przecież nie jest mi źle. Wielokrotnie powtarzałam, że wiara mnie w żaden sposób nie ogranicza, wręcz przeciwnie daje mi radość i siłę. Z drugiej strony Kuba wciąż mnie namawia do tego by skłonić się ku prawdzie. Nie widzi sensu w okłamywaniu się i życiu w nieświadomości. Według Niego nie ma wystarczających dowodów na potwierdzenie istnienia Boga. Niestety trudno mi jest zerwać od tak z czymś, w co naprawdę wierzyłam. On drążył każdy temat do końca. Gdy pojawiły się jakieś wątpliwości, za wszelką cenę próbował się dowiedzieć, czy nie są one aby przypadkiem słuszne. Oglądał filmy i czytał książki w stylu tego, który wywołał niezłą burzę w moim życiu. Mając niewystarczające podłoże wiary, nie dziwię się, że dość łatwo mu było przejść z jednej strony na drugą. Ja się boję, bo czytałam zupełnie inne książki, które wywarły taki a nie inny wpływ na moje życie. Weźmy na ten przykład świętą Ritę, jedną z moich trzech patronek. Jej ciało w kilkaset lat po śmierci poruszyło się na oczach wielu ludzi, poza tym zachowane jest po dziś dzień bez ingerencji człowieka. Nie mówię jednak, że ten jedyny przykład ma tak ogromny wpływ na mnie. Takich przypadków znam wiele więcej i naprawdę dają mi do myślenia. Dlaczego święta akurat tego Boga, którego ludzie co raz częściej chcą odrzucić, dała jakby znak Jego istnienia? Dlaczego nie ktoś inny, zupełnie nie związany z Bogiem? Gdyby ktoś umiał mi odpowiedzieć na to pytanie, może miałabym jeden wielki problem z głowy. Może jestem zacofana, ale póki co nie umiem z jednej niepewnej rzeczy, przejść na drugą równie niepewną. Bo życie bez Boga bynajmniej nie odpowiada na większość moich pytań. Nie żądam odpowiedzi na wszystko, ale przynajmniej na to, co najbardziej mnie intrygowało w dotychczasowym życiu.

Od wczoraj jestem rozdrażniona. Dzisiaj zdążyłam się parę razy pokłócić z mamą, która wciąż mnie namawia bym przekonała Kubę do kościoła. Nie robi tego w złej wierze. Po prostu nie wyobraża sobie innego życia, jak to z Bogiem i boi się o moją przyszłość z niewierzącym mężem. Mam jednak nadzieję, że z czasem będę umiała Jej to wytłumaczyć. Wiem, że jest wyrozumiała i wierzę w to, że zrozumie.

Bałam się jeszcze dzisiejszego wieczoru. Od kilku dni Kuba siedzi u mnie do późnej nocy. Długo rozmawiamy, a te rozmowy niewątpliwie mnie uspokajają. Dzisiaj nie mogliśmy tego powtórzyć, ale za to był mój tato. Zawsze dużo mu zawdzięczałam, ale gdyby wiedział, jak tego wieczoru mi pomógł… Kolokwialnie mówiąc złapał fazę i odstawiał takie cyrki, że na kilka godzin zapomniałam o wszelkich problemach. Liczyło się tylko to co mówi i robi. A mówił i robił naprawdę dużo. Przechodził sam siebie. Płakałam, jak małe dziecko, ale nie z rozpaczy tylko ze śmiechu. Po dwóch godzinach czułam, że zaczynają mnie boleć mięśnie brzucha. Po trzech godzinach zaczęłam żartować by szedł już spać, bo nie mam siły, ale potem odpuściłam. Było tak wesoło. Cieszyłam się jak dziecko. Dopiero kilkuletnia rozłąka pokazała mi dobre strony poczciwego ojca. Niestety za kilkanaście dni wyjeżdża. W domu znów zapanuje cisza. Dobrze przynajmniej, że mam Kubę i nadzieję na to, że niedługo tato całkiem wróci.

Póki co, muszę uporządkować swoje życie, bo wiem że dłużej tak być nie może…